Bez zachwytów, bez dramatów

Chcę Ci powiedzieć jak bardzo Cię cenię
Chcę Ci powiedzieć jak bardzo Cię podziwiam

 

śpiewał Kazik.

Chcę Ci powiedzieć, ale… nie o odwagę tu chodzi.

Byłoby mi łatwiej, tak sobie powtarzam, usiłuję sobie wmówić, bo przecież nie wiem tego na pewno, że gdyby to jednak była moja wina, gdybym przeczytał: “zjebałeś” – miałbym kogo obwinić. Miałbym błąd, na którym mógłbym się nauczyć. Bo ja przecież analizuję, i odtwarzam, i przetwarzam, wciąż i wciąż, raz za razem. Zamęczam tym siebie, i często innych, jednak ostatecznie jakieś wnioski z tego nadwydajnego myślenia wyciągam.

Lecz jeśli “po prostu tak wyszło”, a nie mam powodu, żeby nie wierzyć, choć może chciałbym założyć, że to było kłamstwo… wówczas to kłamstwo, nawet założone, domniemane, zniszczyłoby mozaikę, która sama ułożyła się w ideał. Ideały nie istnieją, prawda, ale granica nie jest aż tak daleko, jedyne widoczne flagi były nieistotne… a z każdym zdaniem, uśmiechem, oparciem, uściskiem limes zbiegał do brzegu, jak po falach światło księżyca.

Jeśli “po prostu tak wyszło”, to znaczy, że nie ma błędu, nie ma winy, to los i fatum, w które przecież nie wierzę, okradły mnie z możliwości przekonania się “co by było, gdyby”. Z błędami można sobie poradzić, z poczuciem niesprawiedliwości jest już… inaczej. Zwłaszcza jeśli tego poczucia nie da się zaadresować, po prostu “stało się”. Trzeba to przełknąć i żyć dalej.

Próbuję milczeć, bo chcę, chciałbym… powiedzieć zbyt dużo. Jakakolwiek ilość, nawet “mało”, “niewiele”, “szczypta”, to byłoby, to jest zbyt dużo, więc milczę. Bo wiem, że w jakimś niewielkim stopniu się obwiniasz, choć nie masz o co. Mówiłem, ale nie wierzysz. Milczę, bo… To już nie ma żadnego znaczenia.

Profile, jeden, drugi, szósty – usunięte. Bo teraz to faktycznie byłoby szukanie plastra, bandażu, na ranę, która jątrzyłaby się przez… sam nie wiem ile. A ja też nie chcę być nie w porządku, wobec nikogo. Muszę to najpierw rozchodzić. Czasami udaje się szybko. Czasami to trwa… po prostu dłużej.

Czuję się jak ostatni dureń, bo przecież nie padły żadne deklaracje, żadne obietnice, wszystko było wiadome od początku. Szczera, klarowna komunikacja, kolejny element mozaiki, kolejny odcinek bliżej optimum. Tylko mój mózg… mój najgorszy wróg, każe mi rozpatrywać, rozpisywać, rozważać. Miało być powoli i uważnie, była gonitwa myśli, jest… rozmyślanie. Bezsens.

Milczę, bo naprawdę naprawdę Ci kibicuję. Bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo bardzo.

I leci ta, inna, piosenka w zapętleniu:

 

Idź, pójdź… weź… ale wiem, że nie możesz zabrać mnie tam, dokąd idziesz.

 

Miało być “bez zachwytów, bez dramatów”.

Jest jedno i drugie.