tu miał być ambitny nagłóweK, ale jest co jest
Po ostatnim wpisie z grudnia zeszłego roku nie będzie zdziwieniem, że wszelkie plany projektowe się wzięły i sobie głupie mordy rozwaliły. Taki standardzik na tym blogu od 2012 roku, kto czytał, ten wie. Ale… pojawiły się nowe plany. I wręcz realizacje. A także wielkie zmiany w moim życiu, które się zadziały, dzieją się, a powodem było jedno zwolnienie lekarskie.
Chciałem się tu rozpisać, opisać epopeję Maretzky’ego, wielkie przemiany, plany, nadzieje, chuje muje, ale jak zwykle wena postanowiła mnie oszukać, i uciekła w siną dal. Cierpię srodze stukając w klawisze, ale muszę jakoś przed samym sobą uzasadnić istnienie tej strony. Nie może być tak, że co rok pieniądze za fakturę lecą z mojego konta, na blogu pojawia się jeden wpis co kilka miesięcy, ale nic z tego nie wynika w kontekście “tfurczości”, którą miała ta strona zawierać. Postanowiłem, że jeśli do kolejnej faktury nie zrobię nic, co mógłbym tu wrzucić, to znikam. I tyle. Ale, jak widać, na razie nie znikam, a nawet się trochę rozwijam.
Po świętach, dokładnie 27.12.2023, wróciłem od rodziców do swojej piwnicy w Rumunii. Wróciłem lekko chory, ale po kilku dniach byłem chory już bardzo. Urlop miałem aż do Trzech Króli, więc miałem nadzieję, że do tego czasu wyzdrowieję, przecież to aż półtora tygodnia.
No otóż nadzieja mnie zawiodła i nie wyzdrowiałem. Co więcej, trzy kolejne tygodnie po zakończeniu urlopu siedziałem uziemiony na el quattro. W sumie spędziłem miesiąc w domu, w tym czasie wychodząc na zewnątrz tylko trzy razy – kiedy musiałem stawić się u lekarza, żeby sprawdzić, że leki nie działają, dostać nową receptę, wykupić ją, i zrobić zakupy, które miały starczyć do momentu wyzdrowienia lub kolejnej wizyty u lekarza. Leki nie działały. Zadziałał dopiero antybiotyk, którego użycie przesuwaliśmy z panią doktor w czasie, ale niestety – trzeba było go użyć. Skutki użycia antybiotyku sprzątałem jeszcze przez jakiś czas po “wyzdrowieniu”.
Ten miesiąc uziemienia dał mi bardzo dużo. Jeśli chodzi o odpoczynek – odpocząłem od pracy. Z drugiej strony nie mogłem spać, więc… grałem. Grałem w Cyberpunka, akurat był na promocji. I zakochałem się w tej grze. Obecnie (a mamy ostatni dzień czerwca na moment pisania tych słów) przechodzę CP2077 już szósty raz. I to będzie ostatni raz, przynajmniej na jakiś czas. O ile wcześniej byłem sceptyczny co do settingu – zdecydowanie bardziej wolę klimaty fantasy (Wiedźmin) lub postapo (Horizon), i kamery (zawsze wolałem TPP), to jednak Cyberpunk pochłonął mnie całkowicie. Gejmplejowo, fabularnie i muzycznie, gdybym miał się do czegoś przypierdalać, byłoby to naprawdę BARDZO na siłę. Fabuła to nie tylko wspaniała przygoda, stawia też przed graczem szereg pytań i eksperymentów myślowych, dotyczących przede wszystkim człowieczeństwa, i tego, gdzie się ono kończy. Ale to nie jest przecież recenzja, więc tutaj zakończę o samej grze. Ważne, że zacząłem się zastanawiać nad sobą i swoją kondycją – nie tylko psychiczną, ale też (a może przede wszystkim) fizyczną. I to był pierwszy czynnik.
Drugim czynnikiem była sama choroba, a raczej czas jej trwania i bezsilność (jakkolwiek dziwnie to brzmi) leków. Pierwszy raz w życiu rozłożyło mnie na miesiąc. I to zwykłe, wydawałoby się, zapalenie zatok. Wcześniej najdłużej chory byłem w liceum, na anginę, całe dwa tygodnie, ale w domu dosiedziałem do końca tylko dlatego, że lekarz kazał. Pod koniec byłem w pełni sił. Teraz, w styczniu, byłem padnięty, nie mogłem spać, nie mogłem mówić, nie mogłem się wręcz ruszać (nawet nie powinienem, ale próbowałem). Dotarło do mnie, że mój organizm pokazał mi środkowy palec. Moja odporność to żart. Kondycja nie istnieje. Albo się za siebie wezmę, albo kolejna choroba, może przeziębienie, uwali mnie na dwa miesiące. Albo trzy. To był impuls, który po dwudziestu latach niedbania o siebie dał mi kopa do działania.
Od końca lutego trenuję Wing Tsun (to takie kung fu, które nie udaje zwierząt, a które trenował Bruce Lee pod okiem Mistrza Ip Mana), ćwiczę też w domu, zdrowo się odżywiam (przez większość czasu). Efekty są widoczne i odczuwalne. Schudłem, nabrałem trochę masy mięśniowej i kondycji, ale przede wszystkim lepiej się czuję psychicznie. Mam więcej (choć i tak wiele brakuje do stanu sprzed lat) motywacji, więcej energii do działania. I nawet poznawania ludzi – choć w większości przez internet, to osobiście poznałem jedną fantastyczną Osobę, i przelotem kilka mniej fajnych, ale jednak. Introwertyzm i autyzm jakby trochę osłabły.
Wszystko idzie ku dobremu. Więc próbowałem się też zabrać za mój projekt w Unity. I trafiłem wtedy na odcinek podcastu Polska w Grze, w którym omawiany był Godot (za który się wziąłem jakiś czas temu i odpadłem). Chyba w tym odcinku (ale teraz głowy nie dam sobie uciąć) była mowa o tym, że robiąc gry na Androida (pewnie na iOS też) trzeba utrzymywać kompatybilność z najnowszymi wersjami systemów mobilnych, a najnowsze SDK będzie dostępne na najnowszej wersji Unity… gdzie już weszły te popaprane zasady runtime fee. Plus ostatnio ogłosili, że będą szpiegować za pomocą AI. Jak dla mnie, Unity jest spalone. Co więc pozostało?
Otóż Godot właśnie
Spróbowałem się z nim przeprosić, i wtedy z nieba spadł mi gejmdewowy deus ex machina.
Kanał Brackeys, który dostarczał przez lata wartościowe tutoriale dla Unity i pożegnał się z widzami we wrześniu 2020, teraz wrócił i będzie zamieszczał tutoriale dla Godota. Póki co dodali jeden kompletny tutorial jak zrobić grę od A do Z, i zrozumiałem z niego więcej niż z poradników od profesjonalnych firm zajmujących się produkcją szkoleń… widać to kwestia nauczyciela, a nie ucznia czy materiału. Więc zacząłem mały projekcik w Godocie, który na razie jednak sobie (ziobro zdziwienia) odpoczywa…
…bo w międzyczasie musiałem zacząć (po raz drugi czy trzeci) naukę Playwrighta (taki framework do testów automatycznych), gdyż w pracy dostałem ambitne zadanie, by przygotować szkielet kolejnego projektu testów, równoległego do już istniejącego, opartego na Selenium. Playwright jest lżejszy, mniej awaryjny i przyjemniejszy w pisaniu od Selenium, więc praca z nim póki co jest ciekawa. Oprócz projektu w pracy robię mały projekt w domu, w ramach praktyki, gdzie testuję jakąś demo-gówno-stronkę z neta. Nie będę przecież po godzinach pisał projektu służbowego. Bo praca kończy się z końcem pracy 😉 a poza tym raczej nie mógłbym się tym pochwalić na swoim githubie (tajemnica przedsiębiorstwa, etc.)
Na chwilę obecną więc moja sytuacja wygląda tak: zdrowieję, chudnę, trenuję, uczę się i powolutku, małymi kroczkami klepię dwa projekciki:
PS. Od stycznia to jest moja ulubiona piosenka: