Kropla czerwonej, gęstej cieczy powoli toczyła się po ostrzu błyszczącego w świetle latarni noża. W końcu, po chwilowym wahaniu, spadła do źródła, tam, skąd pochodziła.
Rozszarpany błękitny materiał powoli, lecz metodycznie barwił się na szkarłat, gdy wtem na czerep leżącego spadł but, a po chwili jeszcze i jeszcze raz, upodabniając cel do nieprzyzwoicie rozlanego gulaszu.
Napastnik, dysząc ciężko, wyprostował się z trudem, w kręgosłupie coś nieprzyjemnie zagruchotało. Niedokładnie ogolona głowa zabłysła w ponurym świetle migoczących neonów. Splunął, nie trafiając, i odtelepał się na krzywych nogach, świecąc zielenią dresu i mamrocząc pod nosem:
– Ar… ynia… kurwa, świnia.