Kapitan Cox mocno dzierżył ster w zmarzniętych dłoniach. Po szybach okien mostka kapitańskiego spływała woda, nie sposób stwierdzić – deszcz to czy morze. Potężne fale igrały z łajbą jak z łupiną orzecha. Gdy pierwszy po Bogu ujrzał przed dziobem krakena, przeżegnał się szybko i padł na podłogę. Potężne uderzenie rzuciło nim o szturwał, po czym kapitan stracił przytomność.
Ocknął się i złapał za pękający czerep. Co to był za sen, co za trip! Na podłodze walały się resztki białego proszku. Pod nosem też mam, stwierdził, spoglądając na dłoń.
Zerwał się, ujrzawszy nad głową zakrwawione koło sterowe.
Za oknem „pokoju” falowało morze.