Się przez rok podziało

Ostatnio przyszedł rachunek z Zenboksa za odnowienie domeny. Zajrzałem wtedy na bloga, żeby z ciekawości sprawdzić, kiedy ostatnio coś napisałem. 6 września. Ponad rok temu. Znowu naszła mnie myśl “na chuj mi ten blog?” A zaraz po niej druga, że przecież już tyle lat go mam, smutno byłoby się go pozbyć. I to, że nie mogę się zebrać do pisania nie powinno być powodem do porzucenia tej stronki, a może w pewien przewrotny sposób stanie się jakąś motywacją…?

No, w każdym razie zebrałem się do napisania jakiejś tam aktualizacji “co u mnie”. Bo przez ten rok i dwa miesiące podziało się u mnie trochę. Ostatni wpis będę traktował jako punkt odniesienia, zarówno w czasie, jak i w treści.

W ostatnim wpisie pochwaliłem się swoim domowym projektem testów automatycznych. Zostawiłem go na czas jakiś, a gdy do niego wróciłem, okazało się, że strona, którą moje automaty testowały (pl.bab.la) zmieniła strukturę (z dziwnej na kompletnie inną), i praktycznie każdy test wywalał się na ryj. Nie chciało mi się już tego przerabiać, dodałem komentarz na githubie, że “Project suspended” i niech sobie tam kwitnie. Będzie na pamiątkę.

Dokładnie dziewięć dni po ostatnim wpisie zepsuł mi się komputer. Tak na ament. Nie chciałem go kolejny już raz reanimować za setki złotych, stwierdziłem, że lepiej wydać trochę więcej, na nowy sprzęt. Udało się znaleźć taki, co nie dość, że jest lepszy od poprzedniego, to jeszcze nominalnie od niego tańszy. Nowy komputer, lepsze parametry, więc można ograć jakąś gierkę, która na starym kompie nie chciała działać. I tak wsiąkłem w świat Horizon: Zero Dawn. Wsiąkłem tak, że jakikolwiek rozwój osobisty przestał się liczyć, bo ta gra jest przecudowna. Owszem, trochę znalazłem niedociągnięć w modelach postaci, questów jakoś tak mało poza głównym wątkiem, ale mechanika polowania na maszyny jest prze-ko-zac-ka. A jeśli chodzi o fabułę głównego wątku, zwłaszcza przedstawienie w jaki sposób doszło do tego, do czego doszło, to moim zdaniem jest to najlepiej napisany scenariusz (post)apokaliptycznego SF ever, wliczając w to wszelkie wytwory kultury.

Horizon pochłonął mnie tak bardzo, że przeszedłem go kilka razy i zdobyłem (zresztą całkiem niedawno, ledwie kilka tygodni temu) wszystkie osiągnięcia na GOGu. Czekam też z niecierpliwością na wydanie drugiej części na PC, co ma nastąpić już w przyszłym roku. Niestety przez tę niecierpliwość zepsułem sobie trochę zabawę, bo oglądając teledyski z gameplayami na jutubie dowiedziałem się niechcący pewnych szczegółów fabuły. Życie.

Kilka miesięcy przed ostatnim wpisem pytałem przełożonego w pracy, czy jest w tym (a obecnie już w zeszłym) roku szansa na stawkę X (celowo jej nie podaję, z różnych przyczyn). Nie zarabiałem wówczas mało (w porównaniu do historii swoich zarobków), ale w porównaniu do rynkowej stawki na moim stanowisku (test automation specialist, czyli na polski tester automatyzujący, lub programista testów automatycznych) jednak dość biednie. Do tego dochodziła inflacja, koszty utrzymania pieska, no i budżet domowy jakoś tak się nie spinał. Mój menago stwierdził, że nie ma szans na to. Przewidywałem taką odpowiedź (bo kryzys, bo w banku zawsze płacą mniej niż na zewnątrz, bo coś tam), więc się nie zdziwiłem. Poinformowałem dla porządku, że będę się rozglądał za inną pracą, bo mi się budżet nie skleja. Kawa na ławę, bo przełożony zawsze był w stosunku do mnie w porządku i nawet sam zabiegał o awanse dla mnie, chwalił za dobrze wykonywaną robotę i ogólnie miły z niego gość, więc wolałem, żeby był świadom. No i kilka tygodni po ostatnim wpisie złożyłem wypowiedzenie – firma, do której startowałem już chyba piąty raz, przyjęła moją kandydaturę na testera automatyzującego.

Mimo stanowiska juniorskiego w nowej firmie oferowane zarobki przekroczyły te, które miałem na stanowisku mida w banku. Ogólnie zespół nie był zadowolony z mojego odejścia, i nawet, muszę to przyznać z pewną dozą wzruszenia, firma zaczęła zabiegać o zatrzymanie mnie. Wzruszenie spowodowane było zaangażowaniem pewnych osób na szczeblu, ale ostateczna finansowa oferta “ratunkowa” opiewała na kwotę X właśnie, a to przecież głównie kasa była motorem mojego odejścia. Grzecznie podziękowałem za ofertę, i do ostatniego dnia pracowałem tak dobrze jak tylko mogłem, dodatkowo przygotowując “podręcznik” wprowadzający osobę wchodzącą na moje stanowisko w tajniki scenariuszy, automatów i narzędzi, które wykorzystywałem w swojej codziennej pracy. Zresztą z byłym zespołem utrzymuję większy lub mniejszy kontakt do dziś. I nawet trochę tęsknię za tymi ludkami.

Od nowego roku więc zacząłem pracę w nowej firmie. Kilka miesięcy wdrożenia, poznawanie systemu, frameworka do testów automatycznych, procedur wewnętrznych… muszę przyznać, że nowa praca jest o wiele, wiele trudniejsza niż to, co robiłem w banku. Przede wszystkim nie jestem jedynym testerem w zespole, a ogólnie zespołów (i testerów) jest więcej. Nacisk na testy, scenariusze i automaty jest nieporównywalnie większy niż w banku, co mnie cieszy, bo jako tester zawsze przedkładałem jakość nad terminowe wydanie. A że czasami w najmniej oczekiwanym momencie coś się wysypie i testy się przedłużą – cóż, żyćko. Sam system zresztą jest tak złożony, że jedna z siedmiu głównych zasad testowania wyróżnionych przez ISTQB szczególnie boli w głowę:

TESTOWANIE GRUNTOWNE JEST NIEMOŻLIWE

Minęło dziesięć miesięcy w nowym miejscu, i nauczyłem się naprawdę, naprawdę sporo, ale i tak widzę, że sporo nauki i pracy jeszcze przede mną. I dobrze, nuda mi nie grozi. Ale w domu już chyba nie dotknę żadnych projektów z automatami, po fajrancie po prostu nie mam na to siły ani ochoty. A jak tylko pomyślę o babli, która zmieniła strukturę i szlag trafił moje automaty, czuję, że szlag trafić może również mnie.

W połowie roku zmieniłem lokum. Ot, trzeba się było wyprowadzić. Z jednej strony musiałem przyzwyczaić się do nowych warunków, mieszkania w pojedynkę, wyższych rachunków (bo wynajem), z drugiej, to daje wiele możliwości. Głównie samorozwoju, ze względu na mieszkanie w pojedynkę właśnie. Z głową pełną obaw, ale i planów, zabrałem większą część swojego dobytku i przybyłem do nowego miejsca. Nawet gitarę przywiozłem, po latach przechowywania w piwnicy. Miałem bardzo ambitne plany, jak to ja. Pisanie, tworzenie, projektowanie, śpiewanie, granie, rysowanie… No i jak to ja: napisałem szkielet opowiadania, który od kilku miesięcy sobie kwitnie na dropboksie. To podobno dobrze robi literaturze, żeby sobie odpoczywała przed kolejnymi etapami tworzenia. Tego widocznie zabrakło moim opowiadaniom wydanym w formie książki, pewnie dlatego tak kiepsko się sprzedały – są słabe, fakt, ale mogłyby być mniej słabe, gdybym je odstawił na czas jakiś i popracował nad nimi więcej. Ale byłem zbyt zajarany tym, że “oborzeborzewydajęksiążkę”, że mózg nie dopuszczał do siebie żadnej logiki. A to nowe opowiadanie? Niech kwitnie, może zakwitnie. Co dalej? Gitarę nastroiłem, wybiłem kilka akordów i odstawiłem na później (trzy i pół miesiąca temu). Mniej więcej w tym samym czasie co gitarę, odłożyłem tablet. Chciałem coś narysować, ale przeraziła mnie nagła pustka w głowie i konieczność wysilenia się, żeby… coś narysować. Odłożyłem, na później. Śpiew? Ano, odpaliłem jakieś filmiki na jutubie z rozgrzewkami, ale z chóru w Grudziądzu zostałem wywalony już bardzo dawno temu, a w kolejnym (politechnicznym) się jakoś specjalnie nie przykładałem, więc moja skala głosu jest biedniejsza od mojego konta bankowego. Nie chce mi się nad tym pracować. Może kiedyś.

Zostało robienie gier. Rozgrzebałem kilka projektów, coś tam porobiłem przez ten rok, i nagle gruchnęła wieść, że Unity zmieniło tryb opłat ze znośnego na zjebany. Co prawda nie wróżę sobie jakiegoś spektakularnego sukcesu i rzeszy fanów grających w mój szajs, niemniej istnieje niezerowa szansa, że kiedyś zrobię coś tak na 30%, przekroczę niechcący te dziwne progi wyznaczone przez Unity, i będe musiał płacić hajs, którego nie będę miał. Poza tym edytor Unity, pomimo pewnych niezaprzeczalnych atutów, jest straszliwie wielki, niezoptymalizowany, tnie i często się crashuje. No to uczę się Godota. A że mobilizacja u mnie jest jaka jest, minie trochę czasu zanim zrobię coś, czym będę się chciał pochwalić. Jednakże – walka trwa.

Jakoś miesiąc po mojej przeprowadzce umarł Dino, piesek moich rodziców. Miał już 14 lat, był stary, chory i słaby, i tak naprawdę przez ostatnie miesiące tylko się męczył. W gruncie rzeczy na wieść o jego śmierci poczułem wielką ulgę, że już nie cierpi, już go nic nie boli. Płakać zacząłem później. I mimo że przez ostatnie lata jakoś straciłem z nim więź, bądź co bądź był to pies rodziców, a w moim życiu pojawił się “mój” piesek, Henio, to jednak trochę za nim tęsknię. Mimo wszystko miał swoje miejsce w moim sercu, małe, ale miał. Był to jedyny znany mi pies, który sam z siebie nauczył się stawać i chodzić na tylnych łapach. Był też strasznym krzykaczem i gryzoniem. Przez, a właściwie dzięki temu ostatniemu nie przyjąłem oferty pracy, która opóźniłaby albo wręcz zablokowała moją karierę testerską. Byłem już umówiony na przyjęcie całkiem nieźle (jak na ówczesne moje warunki) płatnej pracy w magazynie, ale podczas pobytu w domu rodziców Dinowi się coś popierdoliło w mózgu i ugryzł mnie w piętę. Na tyle mocno, że zarówno dolne, jak i górne kły znalazły się w całości w moim ciele. Dino nie był duży (taki parson russell terrier, tylko na 99% kundel), ale z drugiej strony moja pięta też za szeroka nie jest. W każdym bądź razie bynajmniej (hehe) z dziurawą stopą raczej nie nadawałem się do pracy w magazynie, zadzwoniłem więc i grzecznie podziękowałem za współpracę, która nie miała szansy się rozpocząć. Za to już niedługo, kulejąc, szedłem na rozmowę o pracę w banku, na stanowisko młodszego specjalist ds. weryfikacji kredytowej. I tak dostałem swoją pierwszą normalną robotę w życiu. Dzięki, Dino. Wiem, że chciałeś mnie rozszarpać, ale przypadkiem wyszło z tego coś dobrego.

Odchodząc od rzeczy smutnych do bardziej wesołych, w zeszłym miesiącu pierwszy raz w życiu odwiedziłem Włochy. I nawet już nie bałem się lotu samolotem, po prostu przyjąłem do siebie, że jak aeroplan się spierdoli, to i tak nic z tym nie zrobię, tylko wezmę i umrę. A same Włochy… cóż, gorąco i duszno, widoki piękne, żarcie przepyszne, zwłaszcza pewien placek pizzy, który był smaczniejszy niż jakakolwiek pizza zjedzona kiedykolwiek w Polsce. Ale nawet w ojczyźnie spaghetti alla carbonara dwa razy ojebali nas na tym daniu (raz mnie, raz kumpla) – zrobili z boczkiem zamiast guanciale, w dodatku moja porcja była tak mikra, że aż mi się smutno zrobiło. Jednak w ogólnym rozrachunku przez cały wyjazd raczej można powiedzieć, że się nażarłem i do kraju wróciłem cięższy o parę kilo, które nie chcą sobie ode mnie pójść, i mam wrażenie, że założyły stale powiększającą się KKK: Kłopotliwą Komunę Kilogramów.

Ale kiedyś to zrzucę. W przerwie między pisaniem opowiadania a programowaniem gry, w którą nikt nie zagra.

Jako grafika do wpisu widnieje moje dzieło z początków posiadania tableta. Gdzie ja się kryję z takim talentem…? Ach tak, w piwnicy.