Śniegowa kula

Nadszedł grudzień. Pierwszy dzień grudnia. Mimo, że większa część tego miesiąca przynależy do jesieni, grudzień kojarzył się Tosi tylko i wyłącznie z zimą. W grudniu są Święta, Boże Narodzenie. W grudniu jest Sylwester. Więc w grudniu jest zima! A jak jest zima, to powinien padać śnieg, powinno być biało, powinna z rodzicami chodzić na sanki, lepić bałwana, rzucać się z nimi śniegowymi kulkami.

Nie było to jednak możliwe. Rodzice Tosi zginęli w wypadku pięć lat wcześniej, a dwunastoletnia obecnie dziewczynka mieszkała z babcią, która była trochę za stara na takie wypady. I mimo że dziadkowie kolegów i koleżanek z klasy lepili z nimi bałwany i rzucali śnieżkami, babcia Tosi powtarzała, że ona jest za stara. Albo po prostu nie chciało jej się wychodzić z domu.

Babcia Klementyna ze swojego mieszkania wychodziła tylko do kościoła, do sklepu i na ploteczki do sąsiadek. Na wywiadówki nie chodziła, a oceny na karteczkach przynosiła jej Tosia. Zresztą obecność opiekunki na wywiadówkach nie była konieczna. Wnuczka Klementyny była bardzo grzecznym i pracowitym dzieckiem, nie sprawiała problemów wychowawczych. Prawie żadnych.

Owo “prawie” objawiało się każdej zimy, gdy spadał śnieg. Co roku, począwszy od ostatnich dni listopada, całe miasto spowijał puchowy całun i nie odpuszczał aż do pierwszych roztopów. Drogowcy dzięki tej regularności już od wielu lat nie dawali się zimie zaskoczyć, byli zwarci i gotowi.

Tosia natomiast, gdy tylko śnieg napadał przynajmniej do kostek, zaczynała być podenerwowana. Nagabywała babcię, by wyszła z nią na dwór, choćby na krótki spacer, żeby choć popatrzyła, jak jej wnuczka lepi śniegowego człowieczka. Ciągnęło ją na śnieg. Gdy babcia odmawiała, Tosia wpadała w histerię i przez kolejne kilka dni była bardzo nieznośna, po czym stopniowo się uspokajała. Potem cała sytuacja się powtarzała, i tak aż do stopnienia białego dywanu.

Gdy rodzice Tosi żyli, wychodzili ze swoją pociechą na dwór codziennie, przez cały rok. “W zdrowym ciele zdrowy duch”, powtarzali, a jak najlepiej dbać o ciało, jak nie na świeżym powietrzu? Dziewczynce najbardziej jednak podobały się zimowe zabawy, były lepsze nawet od skakania w wielkie góry kolorowych jesiennych liści. W śniegu mogłaby nawet wybudować dom i zamieszkać w nim. To nic, że jest trochę zimno. Przecież można rozpalić ognisko. Przecież Eskimosi jakoś sobie radzą w swoich igloo.

Po śmierci mamy i taty Tosia przez kilka miesięcy nie wychodziła z domu. Często nie miała nawet siły by wstać z łóżka. Gdy przyszła lekka poprawa nastroju, do szkoły chodziła niechętnie, a wracała późno, idąc powoli, powłócząc nogami. Klementyna martwiła się o wnuczkę, by jednak usprawiedliwiść własną niechęć do wychodzenia z domu, mówiła sobie, że Tosia jest dojrzała jak na swój wiek, nic jej się nie stanie, a przecież nie przyjdzie jej do głowy, by uciec! O nie, Antonina na pewno wróci do domu.

I zawsze wracała.

Ale to działo się pięć lat temu. Od tamtej pory Tosia wróciła do względnej normy. Znów zaczęła chętnie chodzić do szkoły, nie okazywała smutku. Przynajmniej na zewnątrz. Babcia nie wiedziała, co dzieje się w sercu i umyśle dziewczynki. Nie wiedziała, i chyba nie chciała wiedzieć. Skoro Tosia nie sprawia problemów, po co drążyć temat? Po co zwracać jej myśli na tragiczne tory przeszłości, po co naruszać delikatną skorupkę stałości, zbudowaną wokół rozpaczy po śmierci rodziców?

Nadszedł grudzień. Kolejny grudzień. Kolejny raz nie zapowiadało się, by babcia miała zamiar ruszyć się na dłuższy spacer. Kolejny grudzień bez rzucania śnieżkami, bez lepienia bałwana. Kolejny grudzień bez sanek, jabłuszek i dupolotek.

Kolejny grudzień, ale jakiś inny. Tym razem nie było śniegu…

Tosia była przygnębiona. Czuła się jak szczeniak, który codziennie o tej samej porze wychodzi na spacer, i pewnego dnia nikt nie kwapi się, by zdjąć smycz z wieszaka. Nie było śniegu, za oknem ciągle panowała jesienna szarość, deszcz mżył, mocząc już i tak przegniłe barwy opadłych liści.

Zaczęła się czuć podobnie jak po śmierci mamy i taty. Straciła ochotę na wychodzenie z domu, co rano babcia musiała wołami wyciągać ją z łóżka, by nie spóźniła się do szkoły. Znów wracała późno, niemal wieczorem, drepcząc kaloszami w głębokich kałużach. Tak minęło pięć pierwszych dni zimowego od dawien dawna miesiąca.

Szóstego grudnia rano Tosia obudziła się sama. Wiedziona niejasnym przeczuciem pobiegła do przedpokoju. W bucie znalazła… prezent. Najprawdziwszy prezent od Mikołaja! Wiedziała, że to od grubego, białobrodego pana w czerwonym wdzianku, gdyż babcia nigdy nie kupowała jej prezentów na Mikołajki. A teraz w czystym, wypastowanym buciku leżała opakowana w świąteczny papier i owinięta błyszczącą wstążeczką paczuszka. Nie czekając na przebudzenie babci dziewczynka porwała paczkę do pokoju, gdzie drżącymi z niecierpliwości paluszkami rozerwała papier, by ujrzeć… śnieg.

Trzymała w rękach szklaną kulę, na której dnie leżał najprawdziwszy śnieg. Tosia wiedziała, miała pewność, że to prawdziwy śnieg. Tam, gdzie jej dłonie stykały się z zimnym szkłem, biały puch w środku zdawał się topnieć…

Potrząsnęła swoim prezentem. Chciała ujrzeć, choć w pomniejszeniu, choć w tym małym mikroświecie, padający śnieg. Wstrząśnięte płatki powoli opadały na dno kuli, zdawało się, że śnieg nigdy nie skończy padać…

– Tosiu, kochanie! – z sypialni babci dobiegł zaspany głos. – Spójrz za okno, spadł śnieg!

***

Idąc do szkoły, brnąc w śniegu po kostki, Tosia czuła się szczęśliwa. Nic nie wskazywało na to, że znów zacznie się jej coroczny szał. Tym razem nie miała najmniejszego zamiaru prosić babci, by wyszła z nią na dwór. Przecież miała już dwanaście lat, była prawie całkowicie samodzielną dziewczynką. Mogła chodzić na spacery sama. Mogła sama zjeżdżać z górki na sankach. Mogła też poprosić dzieciaki z sąsiedztwa, by porzucały się z nią śnieżkami, czy ulepiły bałwana. Ale wolała samotność. Nigdy nie nawiązała z innymi dziećmi bliższych relacji, po tragedii sprzed pięciu laty zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Starała się nie okazywać, jak bardzo w środku cierpi. Nie chciała zbliżać się do nikogo, nie chciała, by ktokolwiek zbliżał się do niej. Bała się, że może pęknąć. Rozpłakać się. Stać się pośmiewiskiem. Albo obiektem współczucia. NIE. Nie chciała tego. Wolała być ze swoim bólem sama. Od babci chciała tylko, żeby od czasu do czasu wyszła z nią na śnieg. Ale babcia nawet tego nie potrafiła dla niej zrobić.

Może babcia jest jeszcze bardziej samotna niż ja? – pomyślała Tosia. Prawie nie rusza się z domu, chodzi tylko do tych starych pań z sąsiedniego domu…

Nie wiedziała, jak pomóc babci. Nawet za bardzo nie chciała. Skoro babcia nie potrafiła zdobyć się na ten minimalny wysiłek dla wnuczki, dlaczego wnuczka ma się wysilać? Zresztą… nie czuła już smutku. Czuła przepełniające ją szczęście. Wokół był śnieg. Czekała na niego tak długo, i nie chciał przyjść, więc sama go przywołała! Tak, ten śnieg to jej zasługa. Jej, i prezentu, który schował w jej bucie Święty Mikołaj.

– Dziękuję ci, Mikołajuuuu! – wykrzyczała na cały głos, nie przejmując się przechodniami odwracającymi głowy ze zdziwieniem. To się nie liczyło. Liczył się śnieg.

I rodzice. Co dziwne, wspomnienia o rodzicach nie były już dla niej bolesne. Nie chciało jej się płakać. Nie tęskniła aż tak mocno… Potrząsnęła znów kulą. Musiała pilnować, by śnieg cały czas padał, by go nie zabrakło. I wówczas, może za kolejnym rogiem, za kolejnym sklepem, za kolejnym drzewem znów zobaczy mamę i tatę. Tak jak po wyjściu z domu dziś rano zobaczyła ich w kuli. Jechali na sankach, przeskakując z płatka na płatek, zapraszając ją do siebie…

***

Przez kolejne dni Tosia dbała o to, by drogowcy mieli co robić. Za każdym razem, gdy trzęsła kulą, niebo lekko ciemniało, po czym wśród chmur pojawiał się krótki rozbłysk, i śnieg zaczynał padać na nowo. Kula powoli stawała się jej obsesją. Potrząsając twardym i zimnym prezentem od Mikołaja Tosia czuła się szczęśliwsza. Śnieg wywoływał u niej uczucie euforii, a gdy co jakiś czas w różnych miejscach migały widma jej zmarłych rodziców, była wprost wniebowzięta.

Przestała się uczyć w domu. W szkole na lekcjach nie uważała na to, co mówi nauczyciel. Przedświąteczne sprawdziany napisała zaledwie na oceny dostateczne, co przy dotychczasowych piątkach było poważną zmianą. Wychowawczyni wykonała w końcu telefon do babci Klementyny, prosząc o wizytę w szkole. Gdy ta wymówiła się jakąś dziwną, starczą chorobą, nauczycielka poprosiła o poważną rozmowę z wnuczką. Babcia obiecała, że załatwi tę sprawę.

Tosia znów wróciła późno do domu. Znów, mimo mrozu, trzymała kulę w nagich dłoniach. Znów była uśmiechnięta, szczęśliwa, jakby oderwana od rzeczywistości. Klementyna przeraziła się na ten widok, i mimo wszystkich chorób, którymi usprawiedliwiała swój brak aktywności fizycznej, ruszyła niemal truchtem w kierunku dziewczynki. Jednak słowa małej zatrzymały ją w miejscu.

– Rozmawiałam dziś z rodzicami – powiedziała z szerokim uśmiechem Tosia. Tak, jakby wcale nie było to dziwne. Jakby nigdy nie umarli, a po prostu mieszkali gdzieś w pobliżu, kilka domów dalej.

Przerażona Klementyna patrzyła to na rozanieloną twarz wnuczki, to na kurczowo ściskaną w malutkiej dłoni kulę, która na przemian jarzyła się nieziemskim blaskiem, lub robiła czarna, jakby chciała wessać całe światło i ciepło świata. Tosia stała jak odurzona, co chwilę wstrząsając kulą. Za oknem co i rusz wybuchały dzikie rozbłyski, śnieg padał coraz mocniej i mocniej. Zerwał się wiatr, klaksony samochodów ćwierkały jak wściekłe papugi. Klementyna nie wiedziała co się dzieje. Przez myśl przemknęło jej tylko: Dziś przesilenie, najkrótszy dzień roku, tak jakby miało to jakieś znaczenie…

Szkło z hukiem roztrzaskało się o ścianę. Tosia stała jak wryta, wybałuszając oczy na babkę, która chwilę temu z siłą tarana wybiła jej z rąk śniegową kulę. Klementyna sama nie wiedziała kiedy, jak i dlaczego to zrobiła. Coś jej kazało. Jakaś przejmująca, chłodna jak lód siła. Coś, co ciągle wisiało nad nimi obiema…

– Nienawidzę cię! – wrzasnęła dziewczynka i wybiegła z mieszkania. Staruszka przez chwilę stała, próbując zareagować, zrozumieć wszystkie dziwne zdarzenia, które ostatnio stały się jej udziałem. Spojrzała w kąt, tam, gdzie leżała potłuczona kula. Spod pokruszonej powierzchni nieprzerwanym strumieniem wypływał zimny śnieg.

Wybiegła za wnuczką, ale nie było jej już na klatce schodowej. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wrócić po buty i płaszcz, ale doszła do wniosku, że i tak straciła już za dużo czasu. W domowych kapciach rzuciła się po schodach w dół. Gdy wybiegła na dwór, przerażenie zmroziło jej nogi. Stała pośród śnieżnej zamieci, śnieg był wszędzie, pokrywał jej dom, nieruchome samochody, ludzi, próbujących utrzymać równowagę pod naporem porywistego wichru. Niektórzy nie potrafili się oprzeć niszczycielskiej sile i leżeli pod puchową, milczącą pierzyną. Gdzieś w oddali Tosia biegła w stronę księżyca w pełni.

Klementyna ruszyła za wnuczką na tyle szybko, na ile pozwalały jej stare nogi i hałdy śniegu, który coraz mocniej padał. Zastanawiała się jakim cudem ta szklana kula, ten diabelski artefakt znalazł się w posiadaniu Tosi. Kto jej to dał? Może… może ci, którzy podawali się za jej rodziców? Przecież oni nie żyją od pięciu lat! Tak czy inaczej, kula została zniszczona, co nie znaczy, że jej moc została poskromiona. W zasadzie działo się zupełnie odwrotnie…

Biegnącą, zaprzątniętą myślami Klementynę minął w pełnym pędzie potężny samochód terenowy. Wielkie opony i głęboki bieżnik pozwalały siedzącemu w środku człowiekowi nie przejmować się zbytnio zaspami, jednak po najechaniu na jedną z większych pryzm auto wyskoczyło w powietrze, powoli doganiając uciekającą od babci dziewczynkę… Po wylądowaniu kierowca stracił na chwilę panowanie nad pojazdem, wpadł w poślizg, i zanim odzyskał kontrolę i popędził dalej prosto, potrącił Tosię, która runęła z impetem w jedną z wielkich śnieżnych wydm, których pełno było wokoło.

Klementyna dobiegła do wnuczki i wyciągnęła ją ze śniegu. Próbowała ją ocucić, jednak dziecko było nieprzytomne. Po chwili nadciągnęli inni ludzie, ktoś odebrał szlochającej kobiecie Tosię, i zanim położył ją na ziemi, by rozpocząć reanimację, śnieg przestał padać. Zrobiło się cicho, nie licząc urywanego płaczu babci umierającego dziecka.

***

Tosia biegła do rodziców. Wołali ją. Czekali na nią. Stali pod drzewami, tam, gdzie ścieżkę wytyczał blask księżyca. Dziś przesilenie. Dzień się kończy. Nadchodzi noc. Rodzice na mnie czekają. Muszę do nich dobiec, zanim babcia znów zaprowadzi mnie do domu. Zanim znów będzie mi smutno i źle.

Czuła się szczęśliwa, cieszyła się z otaczającego ją śniegu, cieszyła się na spotkanie z rodzicami. To właśnie tak ma być. Musimy być razem. I już zawsze będziemy się bawić na śniegu. Będziemy budować igloo, lepić bałwana, zjeżdżać na sankach i rzucać się śnieżkami. Już zawsze będziemy razem. I nigdy nie powiedzą, że są za starzy. Oni już nigdy nie będą za sta…

Potężne uderzenie pozbawiło ją tchu. Przez chwilę nie mogła się ruszać, czuła potworny ból w plecach. I w nogach. Nie mogła… ale tylko przez chwilę. Po tej chwili już mogła. Stała obok. Patrzyła na starą kobietę, którą dopiero tragedia wyciągnęła z domu. Kobietę, która dopiero teraz zaczynała rozumieć, że ona, jej wnuczka, była z nią nieszczęśliwa. Dopiero teraz.

Ale teraz było już za późno.

Tosia ruszyła powoli w stronę księżyca. Nie musiała się śpieszyć. Rodzice na nią czekali, ale nie musiała do nich biec. Oni nie odejdą, będą czekać na swoje dziecko, aż przyjdzie. A babcią nie musiała się już przejmować. Babcia już jej nie dogoni, nie wytrąci jej z rąk śniegowej kuli. Nie zaprowadzi siłą do domu.

Babcia została przy ciele dziewczynki, która była nieszczęśliwa, gdy babcia była obojętna. Teraz dziewczynka jest obojętna, gdy babcia cierpi.

A ona, Tosia, w końcu jest szczęśliwa.

Zasługuje na to.